Strona:Ignacy Dąbrowski - Śmierć.djvu/107

Ta strona została uwierzytelniona.

ale skądże znów ta dziwna obawa o mnie? Żeby mnie nie zmartwić? To po cóż mi o tem powiedzieli? Wreszcie skąd się wzięła ta niebywała u Zosi refleksya? Ona zawsze zwierzała mi się z najdrobniejszej swej przykrości lub pomyślności, czując instynktowną potrzebę dzielenia się ze mną wszystkiem, najczęściej, aby zaczerpnąć otuchy. Z naiwnym egoizmem nie zważała, jak ja przyjmę tę lub inną jej przykrostkę, zresztą zawsze niesłychanie dziecinną, — a tu naraz takie machinacye z jej strony! I jaka ona naiwna jeszcze! Jeżeli to prawda z temi lekcyami, to czyż sądzi, że mię ta wiadomość aż przerazić potrafi? Ona będzie miała mniej, toć mogę ja mieć więcej, a sztukę dzielenia posiedliśmy już dawno.
Naturalnie najgorsza rzecz w tem, że ja, niedołęga, nic teraz poradzić nie mogę. Ach, ta choroba, ta choroba! Już mi kością w gardle stanęła. Od tygodnia wszystkie wydatki na Stacha i Zosi głowie. Jeżeli to dłużej potrwa, trzeba się będzie do szpitala wynosić. Oni słuchać o tem nie chcą, — no, ale ja przecież nie mogę ich wyzyskiwać.