komedyę. Ale nic — gramy dobrze. Zosia jest w swoim żywiole — lata po pokoju, wymachuje rękoma, usta jej się nie zamykają. Przypomina sobie, że się jeszcze ze Stachem nie witała. Nowy powód do ogólnej wielkiej wesołości; witają się trzy razy czulej i serdeczniej, niż zwykle; nie wiem dlaczego — ogromnie mi się to wszystko zaczyna podobać, choć ciągle jeszcze ich podejrzewam. O mało nie gwiżdżę z jakiejś wielkiej uciechy. Jestem jak pijany, gestykuluję rękoma, zanoszę się od śmiechu; — chcę im coś powiedzieć... oni nie słyszą...
Naraz krztuszę się znowu. Chrząkam... Nic, dobrze... Nie... czuję okropne łaskotanie w gardle, w piersi jakąś przeraźliwą pustkę.
Zaczynam szybko, raz po raz, łykać ślinę. Nie pomaga. Czuję całą furyę, jaka mi się zbiera w piersiach. Ale muszę się przemódz; chcę im coś ogromnie wesołego powiedzieć, — twarz już w połowie przybrała wyraz odpowiedni konceptowi, cała pozycya ciała przygotowana do wyrazistszej illustracyi słów; koncept już...
Strona:Ignacy Dąbrowski - Śmierć.djvu/114
Ta strona została uwierzytelniona.