Strona:Ignacy Dąbrowski - Śmierć.djvu/115

Ta strona została przepisana.

już... ma zlecieć z ust...—dławię się...—nie,—musze się pokonać; zatykam usta, oddycham przez nos... Nie,—i to niepomaga.
Krew mi zalewa głowę... gorąco...wciskam się w poduszki: oni myślą, że się pokładam ze śmiechu, a ja się duszę...Cienki głosik Zosi rozlega się po całym pokoju. Zdaje mi się, że wszystkich ogarnia szał... słyszę...
Naraz staje się coś nadzwyczajnego.Okropny jakiś pisk czy wycie wydziera mi się z piersi i tracę niemal przytomność.
Cały wściekły huragan, do ostatka duszony w piersiach wybucha nagle.
Zaczyna się pasowanie. Po prostu wyję. Głowa zdaje się rozlatywać w kawały, w mózgu czuję ogień. W płucach gra mi powietrze, jak wiatr na stepie, — pustka, pustka okropna, łaknąca tchu, ziejąca pragnieniem, nienasycona... Wiję się, jak w konwulsyach; nie czuje siebie, czuje tylko te przepaść, jaką mam w piersiach, w brzuchu; ona tylko żyje, ona harce wyprawia.