Strona:Ignacy Dąbrowski - Śmierć.djvu/116

Ta strona została uwierzytelniona.

Nareszcie mgła mi oczy zasłania, nie widzę nic, wpadam w jakąś otchłań, gdzie wszystko jest czerwone, purpurowe, granatowe, w końcu czarne — i nic... nie pamiętam...
Jakiś ciężar opada mi na piersi, coś oplata wokoło. Jestem zatrzymany nad otchłanią. Zaczynam się szybko podnosić gdzieś do góry, — coraz widniej, jaśniej.
A... żyję, jestem! Już widzę, nawet i słyszę.
To biedna zanosząca się od płaczu Zosia ściska mię tak konwulsyjnie. Cały pęk jasnych jej włosów widzę tuż na piersiach moich. Na razie nic nie wiem co się stało. Nic mię nie dziwi; żyję tylko ciałem, fizycznie, poruszam się odruchami, coś bełkocę... Wszystko jest ogromnie naturalne. Zosia płacze? Tak widać potrzeba. Stach klęczy i nogi mi rozciera? I to widać potrzebne. Wszystko jest najlepiej, tylko mnie czegoś brakować zaczyna. W twarzy uczuwam szalone ciepło, głowa mi rośnie... ot, pęknie za chwilę... tchu... tchu... duszę się.