Strona:Ignacy Dąbrowski - Śmierć.djvu/117

Ta strona została uwierzytelniona.

Zaczynam się szamotać, żeby się uwolnić od przywalającego me piersi ciężaru... i bezwładny opadam na poduszki...
Straszny krzyk „on kona! on kona!“ wdziera mi się w mózg. Zaczynam w to wierzyć, nie rozumiejąc dobrze; jednocześnie gwałtownymi ruchami zdzieram z siebie wszystko, rozrywam koszulę, paznogciami wpijam się w ciało... tchu... tchu... tężeję cały... duszę się...
Nakoniec! Aaa... odetchnąłem! Łzy mi spływają z policzków; sam nie wiem, skąd się wzięły. Zaczynam ogromnie wierzyć w to, że konam. Coś mówię, strasznie bez związku, wargi trzęsą mi się niesłychanie.
O, doskonale już rozumiem wszystko. Tak — konam. Nie. — To Zosia. — Czego ona płacze? No, przecież umieram; tak, to bardzo naturalne, że ona płacze. Ale to nic. — Co? — Strasznie widno. — Po co tu hak w sufit wbity, kiedy niema lampy wiszącej? E... głupstwo. — Hm... czego to ja chciałem? Czegoś chciałem. — A! Zosia! — Więc ja niby umieram. Prawda, prawda, że to ja umieram. — Trzeba