Strona:Ignacy Dąbrowski - Śmierć.djvu/118

Ta strona została uwierzytelniona.

się pożegnać. Dobrze... ale dobrze... potem... trochę później, przecież konam. Hak?... tak... dobrze...
Jakieś kawałki rozmaitych myśli tłoczyły mi się do głowy. Przed oczami przewijały mi się obrazy z niesłychaną szybkością. W połowie myśli zapominałem jej początku. Wszystko mi się rwało i plątało, wszystko wydawało w oświetleniu błyskawicy. Ani chwili jednej nie wątpiłem, że konam, tylko niedobrze to rozumiałem. Byłem w ciągłem oczekiwaniu, że jeszcze chwila, jeszcze coś... coś... i zrozumiem wszystko dokładnie. Jakaś zasłona, co mi wzrok osłaniała, miała opaść lada sekunda, lada chwila... i ot wszystko będzie dobrze, wszystko się wyjaśni, nastanie jakaś harmonia, coś niezwykłego... nieznanego... koniec...
Jak długo to trwało, nie pamiętam. Łzy same spływały mi po twarzy. Powoli zaczął mię opanowywać jakiś straszny, bezbrzeżny żal. Wargi drżą mi coraz bardziej chcę coś powiedzieć, zdławione gardło nie przepuszcza głosu. Oddycham coraz szybciej i wpadam w łkanie.