Strona:Ignacy Dąbrowski - Śmierć.djvu/120

Ta strona została uwierzytelniona.

głodne, bez matki, obite... Kto nie zapłacze?
Powoli, powoli przycicham trochę. Ze łzami spływają moje smutki i rozrzewnienie. Łagodnie, delikatnie zaczynam uspokajać samego siebie. Dobieram w myśli wyrazy jak najczulsze, najbardziej przekonywające, traktuję się jak dziecko, sam sobie nadaję najpieszczotliwsze imiona i delikatne czynię sobie wyrzuty za tę słabość, jakiej uległem. Najmniejszem słówkiem boję się zadrasnąć miłość własną, żeby nie urazić samego siebie.
— No, cicho, kochanku, no, cicho. Przecież nic ci się złego nie stało. Pfe... wstyd tak płakać, jak dziecko małe. Tyś już mężczyzna... Ja wiem, że ci smutno; ale po cóż znów tak płakać? Nieładnie, naprawdę nieładnie tak się mazać. Widzisz, będą się z ciebie śmieli. A co? a co? czy nie mówię? Będzie nieładnie; pomyślą, żeś baba; a przecież ty nie chcesz być babą? prawda? co? nie chcesz? A widzisz... No, to już cicho... cicho...
Rozmawiam tak ciągle z sobą. Rozgrzeszam się za ten wybryk dziecinności,