Strona:Ignacy Dąbrowski - Śmierć.djvu/125

Ta strona została uwierzytelniona.

pię, prócz bólu w piersiach nie uczuwam prawie żadnych cierpień, a mimo to wciąż tracę siły, w oczach gasnę. Boże mój, jak ja wyglądam! Szkielet powleczony skórą, nic więcej.
Jest jakaś dziwaczna choroba, nosząca nazwę konsumpcyi — czyżby to ta właśnie być miała?
Niedołęga Starzecki nic mi w tym względzie powiedzieć nie umie, czy nie chce. Od trzech tygodni słyszę wciąż jedno zapewnienie, że „rekonwalescencya“ następuje strasznie powoli, że był za wielki ubytek sił, że jednak niebezpieczeństwo już minęło (a więc było!) — i t. d., i t. d. Najgłupsze w świecie frazesy, bez żadnej treści, w dodatku kłamliwe. Wmawiają we mnie, jak w dziecko, że jestem już na drodze do zupełnego wyzdrowienia, a ja tymczasem dogorywam powoli.
Tak dłużej trwać nie może — muszę nakoniec wiedzieć całą prawdę. Jeżeli to rzeczywiście ma się śmiercią zakończyć, niechże wiem przynajmniej, że umieram. Ha... ha... ha!... to chyba rzecz całą zmienia cokolwiek. Jest przecież jakaś ró-