Strona:Ignacy Dąbrowski - Śmierć.djvu/128

Ta strona została przepisana.

szczęście chciało, żem mu jednocześnie w twarz patrzał. Dostrzegłem na niej jakieś zakłopotanie. To mnie zastanowiło. Zacząłem nastawać, prosić, przekonywać—wszystko na nic. Stach łagodnie ale stanowczo odmawiał. Dziwiło mię to coraz więcej. Lekki cień jakiegoś nieokreślonego podejrzenia przemknął mi przez głowę. Tem bardziej uparłem się. Stach mienił się cały, to bladł, to czerwieniał, musiał jednak w końcu ustąpić. Nazwał mię dziwadłem, upartym dyabelcem, dzieciakiem, którego wszystkie kaprysy on musi znosić, ale wreszcie zaczął pić łyżeczkę po łyżeczce. Widziałem cały wysiłek, jaki sobie zadawał, herbata po prostu nie szła mu do gardła, — a pił ciągle powoli, z kilkuminutowymi przestankami między jedną łyżeczką a drugą.
Zachcianka moja była spełnioną. Uspokoiłem się od razu. Znużony, opuściłem się na poduszki, odwracając się twarzą do ściany. Na przeciwległej ścianie zarysowywał się wyraźnie cień Stacha. Bezmyślnie utkwiłem wzrok w ten cień, apatycznie studyujac wszystkie jego ruchy.