Strona:Ignacy Dąbrowski - Śmierć.djvu/129

Ta strona została uwierzytelniona.

Tak przesło z 10 minut.
Naraz cień jego głowy zarysował się zupełnym profilem w moją stronę. Patrzał na mnie. Studyowałem coraz uważniej. Znów jakieś przeczucie podejrzenia przemknęło mi przez głowę. A on patrzył długo, badawczo, jakby chcąc się przekonać, co robię. Potem ręka jego cichutko, bez najmniejszego szelestu, podniosła filiżankę z tą nieszczęsną herbatą. Cień, jak zwierciadło, odbijał wszystkie jego poruszenia. Profil ciągle był ku mnie zwrócony.
Znów przeszło sekund kilka.
Ten jego wzrok, na mnie skierowany, paraliżował mię i tchu pozbawiał. Nie mogłem już oderwać oczu od ściany.
Naraz prawa ręka cienia znów się poruszyła, zatrzymała ćwierć sekundy i... cała zawartość filiżanki znalazła się na tacce od samowara.
W jednej chwili siedziałem na łóżku.
Pomieszany, zestraszony wzrok Stacha był dostateczną illustracyą tego, co zaszło.
Myśli formalnie skakały mi po głowie: „Mam suchoty... tak, mam suchoty, a on