Strona:Ignacy Dąbrowski - Śmierć.djvu/131

Ta strona została uwierzytelniona.

u jego ust, to znów skierowywałem oczy na tackę, po której pływała moja herbata.
Stach nie wiedział, co mówić, co robić. Raz się uśmiechał z moich gestów, próbując mi wierzyć, — to znów czerwieniał cały i mieszał się za lada słówkiem, przeze mnie umyślnie wtrącanem.
Nie żałowałem go nic, bom sam cierpiał strasznie.
Gadałem ciągle, jak maszyna, bez tchu niemal, instynktownie szukając w tem środka na usunięcie jakiegoś ciosu, który, czułem, tuż tuż zawisł nade mną.
Z niego nie spuszczałem oka. Pot mu na czoło występował.
On się męczył!... a ja? a ja?...
Wreszcie dość już miałem. Rzuciłem się na poduszki, sam do ostatka wyczerpany. Nie studyowałem już cienia, nie myślałem o herbacie i Stachu; nowa idea wdarła mi się w mózg i trzeba ją było przetrawiać.
Przetrawiałem ją cały wieczór, noc, dziś dzień cały, i jeszcze się z nią oswoić nie mogę.