spokoju niema. Każdy poczuwa się w prawie rządzenia mną, jak starym pantoflem, wszystko na karb choroby składając. To mi papierosy chowają, to befsztyki w gardło wtykają: jestem dzieciakiem na dziesięciu paskach wodzonym. Aż mię coś korci nieraz wyprawić ich do wszystkich dyabłów. Myśli pożądnie zebrać nie sposób. To Stach mi tego kramu narobił: boi się, żebym nie zmarł przypadkiem nagle.
Ach, jacy oni wszyscy brutalni, ordynaryjni! Zdają się patrzeć tylko, kiedy wydam ostatnie tchnienie, jakby się po mnie sukcesyi jakich spodziewali...
A no, zobaczymy jeszcze, jak to będzie!
W tych dniach musi się rozstrzygnąć wszystko. List do Łopackiego już napisany, nie mam go tylko przez kogo posłać. Chcę wszystko do czasu w tajemnicy zachować, żeby sobie oszczędzić wszelkich perswazyi i naiwnych pocieszań. Zosia mi to chyba załatwi. Wreszcie największa trudność w określeniu dnia i godziny, w której mógłbym tę wizytę przyjąć.
Strona:Ignacy Dąbrowski - Śmierć.djvu/134
Ta strona została uwierzytelniona.