Strona:Ignacy Dąbrowski - Śmierć.djvu/145

Ta strona została przepisana.

cyi wzrok mój przebija drzwi i ścianę, i spostrzega jego.
Jest wysoki, strasznie wysoki, włosy jak noc czarne, tęgi, barczysty, z ponurą twarzą, koniecznie z ponurą. Widzę go doskonale. Ot, wypoczął chwilkę na przysionku i idzie wyżej. Każdy stopień drży i trzeszczy pod jego stopami. Naturalnie...taki olbrzym...
Jest już w naszym korytarzu. Znów wypoczywa i szuka wzrokiem mego nazwiska na biletach, do drzwi przybitych. Tak, naturalnie, znajduje je... To tak łatwo... trzy kroki na prawo i moje drzwi.Jest już pode drzwiami. Może nie on? Cała dusza rru wrzeszczy, że to tylko on. Szuka dzwonka...Naturalnie—niema...
Drzwi się otwierają i Łopacki staje na progu.
Zmysły moje gonią się po prostu w wyprzedzaniu jeden przed drugim, aby przejąć na wskroś tego człowieka. Jednocześnie ogarnia mię straszny wstyd przed samym sobą. Takie tchórzostwo!... Wymyślam sobie, nienawidzę się... Szukam