Strona:Ignacy Dąbrowski - Śmierć.djvu/150

Ta strona została uwierzytelniona.

rzyłem go oryginalnością i dziwactwem. Słowa moje działały nań jak narkotyk, jak denerwująca sonata Szopena, — nie spostrzegł się, kiedym w niego wszczepił ten oszołomiający pierwiastek chorobliwej atmosfery, w jakiej umysł mój pozostaje ciągle.
Nareszcie zaczęło się długie, nużące nad wyraz badanie. Przedewszystkiem musiałem opowiadać całą historyę mego życia, wszystkich chorób, jakie przebywałem, warunków w jakich wzrastałem i t. d. Męczyło mię to bardziej, niż zwykle gdyż musiałem ciągle lawirować między prawdą i kłamstwem, nie chcąc dać powodu do powątpiewania o prawdzie poprzednich słów moich. Poprzednia żywość i błyskotliwość umysłu już znikły. Coraz bardziej opadałem z sił, wskutek reakcyi po nadmiernym przypływie energii. Wreszcie, co innego jest mówić, a co innego odpowiadać na pytania. Pytania coraz to z innej strony zaskakują człowieka i już nie można oryentować się tak szybko. Swoją drogą wybrnąłem z tej pierwszej próby jako tako.