ją w zaciśniętej kurczowo garści przez cały czas. Zacząłem się śmiać sam z siebie nerwowo, urywanie, boleśnie. I złość i litość nad sobą napełniły mi serce. Po raz pierwszy poczułem, jak strasznie upadłem na duchu.
Wreszcie i to przeszło. Czas umykał szybko, zegar wybił dziewiątą. Wmawiałem w siebie chłód i spokój, i zacząłem się zastanawiać nad rozmaitymi szczegółami swej roli, jaką miałem odegrać.
— Umrzeć? No, głupstwo, wielka rzecz! Każdy umiera. On przyjdzie, a ja zacznę rozmawiać zupełnie o czem innem, zupełnie, ale to zupełnie o czem innem. Umrzeć? wielka rzecz! także!... Umyślnie zacznę opowiadać coś wesołego. Będę się śmiał, a jakże! Bo co to umrzeć? Nic. Po prostu nic. Eh! co tam!.. i t. p.
I rzeczywiście uspokoiłem się zupełnie.
Jak zwykle, Stach przyszedł o dziewiątej, zaczął zdejmować kalosze, potem szynel, wkońcu czapkę, — jak zwykle, zupełnie jak zwykle. A ja nic nie mówiłem. Przyczaiłem się. Nareszcie Stach zaczyna opowiadać o jakiemś niezwykle trudnem
Strona:Ignacy Dąbrowski - Śmierć.djvu/162
Ta strona została uwierzytelniona.