łem. Zawsze miałem ten pociąg do udawania i hecarstwa a teraz gorączka i groza położenia, podniecały mię jeszcze bardziej.
Wreszcie upatrzyłem chwilę. Uciszyliśmy się po trochu, jak to zwykle bywa, kiedy się już wyczerpuje przedmiot rozmowy i nic się niema więcej do powiedzenia.
Miałem już obmyśloną tę scenę do ostatecznych szczegółów. Pół leżąc, pół siedząc wśród poduszek, w pozie zupełnie niedbałej, przechyliłem w tył głowę, wpatrując się gdzieś w sufit, niby nie myśląc o niczem. Serce waliło mi jak młotem i czułem, że blednę. Swoją drogą niemiłosiernie dociągałem wszystko do końca. W lewej ręce trzymałem papierosa, coraz się nim zaciągając, a w prawej nożyk do papieru, którym bawiłem się niby machinalnie, kreśląc esy-floresy po kolanie.
Kostniałem z jakiegoś chłodu, owładającego mną coraz więcej.
Wreszcie nagle, tonem zupełnie obojętnym, jakbym mówił o rzeczy najzwyklejszej w świecie, naraz się odezwałem:
Strona:Ignacy Dąbrowski - Śmierć.djvu/165
Ta strona została uwierzytelniona.