Strona:Ignacy Dąbrowski - Śmierć.djvu/213

Ta strona została uwierzytelniona.

I nigdy, nawet w najtajniejszych tajnikach myśli, nie mówimy sobie: „nie umrę.“ Nie, toby się wydało zanadto niedorzecznem, dzikiem, my tylko do nieskończoności odkładamy śmierć naszą, odsuwamy ją tak głęboko gdzieś w dal, że nam już zniknie zupełnie z oczu. Lata życia płyną, ale śmierć się nie zbliża nigdy; ona także odpływa z latami i zawsze jesteśmy od niej w równej odległości. Rozum temu przeczy, ale ten głosek utajony, niepochwytny, wstydliwy, ciągle szepce do ucha: „A może, a może.“ I na co wówczas człowiek liczy, to najmniej zrozumiałe; zapewne na Boga w niebie, na eliksir życia, — a może na to, na co jeszcze liczy skazany ze stryczkiem na szyi: „Bo kto wie?“ „A gdyby tak rzeczywiście?...“
W tem właśnie tkwi źródło tej dziwnej obojętności wobec śmierci, i temu ludzkość zawdzięcza swoje istnienie i cywilizacyę.
Bo i któżby chciał pracować, tworzyć coś, poczynać, gdyby nie ta nieświadoma wiara w nieśmiertelność niemal, — nie tam gdzieś w niebie, ale tu, na ziemi? Ktoby chciał znosić cierpienia bez tej nadziei, że