Strona:Ignacy Dąbrowski - Śmierć.djvu/219

Ta strona została uwierzytelniona.

są do tego stopnia chore, obolałe, a więc przeczulone, żem nie zdolny oprzeć się ich parciu. Staczam się tam, gdzie mnie one poniosą, mimo protestów rozumu, mimo rozkazów woli. Zacząłem wmawiać w Zosię, że się uśmiechnęła szyderczo, kiedym wspomniał o kamaszach, choć ona biedna ani pomyślała o tem. Wyrzucałem jej brak serca, obwiniałem o okrucieństwo, oskarżałem o wyrafinowaną chęć dokuczenia mi, zatrucie ostatnich dni i t. d., i t. d.
Czegom ja nie wygadywał!
A ona, potulna, strwożona, we łzach cała, nawet nie próbowała się usprawiedliwiać. Patrzała na mnie szeroko ze zdumienia otwartemi oczami, potem po cichu zaczęła się skarżyć Stachowi i jego brać na świadka swej niewinności. A w ręku trzymała jeszcze woreczek, z którego przedtem chciała wyjąć pieniądzie na te nieszczęsne kamasze. Ja to wszystko widziałem, wszystko rozumiem doskonale, nawet i to, że gotową była, dla dogodzenia memu wybrykowi, poświęcić tyle pieniędzy, zapracowanych tak ciężko; uznawałem całą wą winę; ale właśnie dlatego,