Strona:Ignacy Dąbrowski - Śmierć.djvu/237

Ta strona została skorygowana.

ścią, z przekleństwem, że na nas przyszła kolej wykluczenia.

9 kwietnia.

Ach, te noce bezsenne! Jakie one długie, okropne!
Lampa się pali gdzieś w kącie na podłodze, dając jakieś niezwykłe, szpitalne oświetlenie; zegar bije powoli godziny, cisza monotonna dokoła, taka głucha, że aż ogłuszyć potrafi; wszystko śpi, spoczywa, — ja jeden tylko czuwać muszę, bić się z myślami, bredzącemi na najdziwaczniejsze tematy. Gorączka rozpala krew i podnieca chorobliwie wyobraźnię. Straszliwe widziadła, jak mary, przeciągają przed oczami duszy. To widzę się martwym w trumnie na katafalku, obstawiony świecami; to leżę już w grobie, oddany na pastwę plugastwu ziemi; to wieko znów trumny zapada nade mną na zawsze i słyszę wśród tej przeraźliwej ciszy łkanie Zosi. Ta pewność, ta okropna pewność, że to wszystko tak będzie rzeczywiście, że już może za tydzień zaścielą to łóżko, gdziem