Strona:Ignacy Dąbrowski - Śmierć.djvu/238

Ta strona została uwierzytelniona.

się tak długo wymęczył — pogłębia jeszcze tę otchłań ponurą. A te godziny nocy tak idą powoli, tak bezlitośnie przedłużają te chwile męczarni!
Co robić? Jak się uwolnić od tych mar rozigranej wyobraźni? Nie mam serca budzić biednego Stacha, który i tak jak cień już wygląda. Jego wybladła twarz, którą widzę ciągle tuż przy sobie na fotelu, zmożoną snem i trudem, leży mi ciężarem na duszy, jak wyrzut sumienia, jak ofiara mych dni konania.
„Oto jest śmierć!“ — powtarzam sobie — oto czem jest ta śmierć. Wysysa soki życia z żywych i konających, sieje miazmaty choroby na wszystko dokoła, zdradliwie wszczepia w zdrowie nasiona swoje, aby potem tylko plony zbierać. I nie tylko życie odbiera nam ona. Okrada nas z serca i rozumu, wydziera wszystko, co tylko lepszego w głębi nas tkwiło, pozostawiając męty jedynie i szumowiny duszy, aby było czem żyć — na dni ostatek.
„Oto jest śmierć, tak ona wygląda!“