Strona:Ignacy Dąbrowski - Śmierć.djvu/240

Ta strona została uwierzytelniona.

Wiem, że będą straszne sceny, lamenty i płacze. Ona, choć taka silna wolą, zahartowana w cierpieniu, ma za wrażliwe serce, żeby się mogła zdobyć na spokój: kochając mnie nad życie, jak matka prawie, boć ją nam zastępowała, najwięcej może z nas wszystkich cierpieć będzie. A ja się teraz boję wszystkich łez i wybuchów. Nie mam już czem kochać nawet. Mogę ją źle przyjąć, zadrasnąć czemkolwiek. Moje zgryźliwe usposobienie potrafi z byle błahostki wysnuć nitkę jadu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .


wieczorem.

Z przyjazdem Amelki rozjaśniło mi się jakoś wszystko dokoła. Już nie umrę jak nędzarz ostatni. Nie wiem dlaczego, pomimo, że mię Stach i Zosia nie opuszczali dotąd ani na chwilę, nie mogłem się oprzeć uczuciu jakiegoś osamotnienia oraz braku opieki i troskliwości. Zdawało mi się ciągle, że jestem rzuconym gdzieś w pustyni, gdzie niema ludzi i współczucia. Amelka wszystko to rozproszyła. Jej