Strona:Ignacy Dąbrowski - Śmierć.djvu/243

Ta strona została uwierzytelniona.

uspokojenie, że nie będę już odtąd samotnym, bo ona mi te resztki życia rozjaśni. Uniosłem się na łóżku, wyciągając do niej ręce, jakbym matkę witał. Amelka zbliżyła się szybko i, nie dając mi przyjść do słowa, zaczęła ściskać i obejmować z całej siły. Coś mnie w gardle dławiło. Chciałem mówić, płakać, choćby jęknąć wreszcie, i nie mogłem. Czułem jej pocałunki po całem ciele, byłem nimi zasypany po prostu. Ona walczyła ze łzami, i jej gardło nie chciało przepuszczać głosu. Wymawiała jakieś głoski bez treści, raczej jęki niż wyrazy, a sylaby nie chwytały się jedna drugiej. Wreszcie zrobiłem wysiłek i wyjąkałem:
— Widzisz, Amelko, widzisz, co się ze mnie zrobiło!
Zacząłem drżeć strasznie. Całe ciało dygotało mi jak w febrze. Jej się wydarł jeden przeciągły jęk z piersi i zamilkła zupełnie. Wycieńczony, osłabły do ostatka, zsunąłem się na łóżko, nie mając już siły nawet myśleć o czemkolwiek. Amelka prędzej zapanowała nad sobą. Zaczęła się krzątać około mnie, to poprawiając podu-