mogłem się jej doczekać. Przywitałem ją takim uśmiechem utęsknienia, a zarazem radości, że mi się samemu dusza rozjaśniła od tego szczęścia. Dawno już nie miałem takiego zadowolenia, jak dziś.
Amelka przyniosła mi małą palmeczkę i zawiesiła nad łóżkiem. Jakaś świeżość wiosny powiała mi z listków tej palmy. Ucieszyłem się nią, jak dziecko małe. Zapomniałem o chorobie, o śmierci i o wszystkich cierpieniach. Spoglądam też ciągle na te gałązki bukszpanu, czerpiąc z nich otuchę i wesele.
Amelka wiedziała, czem mi dogodzić potrafi. Sam sobie się dziwię, skąd tak nagła teraz we mnie zmiana. Śmieję się, jak żak szkolny, Stachowi i Zośce figlów kilka wypłatałem, Amelkę raz po raz po rękach całuję, — a oni też, widzę, weseli jakoś wszyscy. I z czego?
Przecież nic się nie zmieniło; co przyjść miało, przyjdzie, a jednak...
Wreszcie, co mi tam. Na co się bawić w dociekania, kiedy mi i tak dobrze. To Amelka, to ona tyle ciepła rozprasza
Strona:Ignacy Dąbrowski - Śmierć.djvu/245
Ta strona została uwierzytelniona.