Strona:Ignacy Dąbrowski - Śmierć.djvu/250

Ta strona została przepisana.

chwile przypuścić, że odjedzie, — i, naturalnie, pozostał. Ja chciałem brawować altruizmem, nakłaniając go do wyjazdu, choć sam czułem, że nie zdobyłbym się na tyle siły, aby go pożegnać. On dobry, za dobry dla mnie. Nie umiałem nigdy ocenić tej z głębi duszy prawej istoty, pełnej poświęcenia dla drugich, zaparcia się dla siebie samego. Już mu się też za to nie będę mógł odwdzięczyć nigdy!
Teraz, ile tylko zdołam, popieram jego sprawę u Zosi. Co prawda, nie wiele tu już jest do zrobienia, a raczej nic zupełnie, bo ona dawno już tę kwestye w swojem sercu rozstrzygnęła. Dość spojrzeć na nich, kiedy siedzą oboje pod oknem i coś ciągle szepcą sobie na ucho, żeby się o tem upewnić.
Nawet Amelka, która o niczem dotąd nie wiedziała, dostrzegła od razu pierwszego dnia — i, widzę, zaczyna ich traktować w odpowiedni sposób, uśmiechając się pobłażliwie. A mnie nie rażą już te romanse, choć to może niestosowna do nich pora. Trudno — oni tak młodzi oboje, nie potrafią jeszcze robić ze swej mi-