Strona:Ignacy Dąbrowski - Śmierć.djvu/255

Ta strona została przepisana.

nie rozpłakała, a pocałowawszy mię w czoło, powiedziała tylko:
— A, panie Rudnicki, jakże można tak źle o ludziach sądzić!
Teraz ciągle zagląda, co chwila się pytając, czy czego nie potrzeba. Amelka zagospodarowała się już u niej jak we własnym domu. Jak długo to trwać będzie? O jeszcze, jeszcze, choćby z miesiąc, choć dni kilkanaście!... Mój Boże!...

15 kwietnia.

Piszę, ażeby się nie dać pochłonąć bezprzytomności.
Z wysiłkiem kreślę te litery. Od wczoraj cierpię strasznie. Ból w piersiach przeszedł już w wyrafinowaną męczarnię. Żar we wnętrznościach, w płucach szarpanie, jakby je pies zgłodniały wygryzał, w myślach bezład...
O, Boże! niech się już nie męczę dłużej!... Dosyć, dosyć! sam do śmierci wyciągam ramiona...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .