Strona:Ignacy Dąbrowski - Śmierć.djvu/262

Ta strona została uwierzytelniona.

Jeden najbardziej szczegół napełniał mię rozkoszą.
Siedziałem!
Siedziałem razem z nimi, nie wyróżniając się niczem, równy we wszystkiem im, zdrowym. To mię w jakąś dumę z samego siebie wbijało. Wreszcie, widząc się w koszuli tylko, a ich ubranych zupełnie, zażądałem munduru.
Ubrali mnie.
Cieszyłem się, jak dziecko. Ciągle, spoglądałem to na moje piersi, na których błyszczały guziki, — to na ręce, już teraz nie tak okropnie swą chudością rażące...
I także się żegnałem, — ale teraz już z sobą samym, z sobą jako zdrowym i żyjącym jeszcze, z sobą — jako z człowiekiem, który żył, myślał i walczył, a którego nie ujrzę już więcej.
A wreszcie — tyle wspomnień związało się z tym wytartym mundurem, tyle nadziei...
Byłem smutny. Oni wiedzieli to dobrze i tem bardziej starali się wciągnąć mię w wir rozmowy i gwaru. Amelka umyślnie szczękała kieliszkami i talerzami,