chałem wcale, tylko słyszałem, a myśli moje zespalały się z muzyką i były nią samą. Śród tego mnóstwa znajomych mi melodyi — bo Zosia umyślnie wybierała moje najulubieńsze — rozróżniałem tylko Fantazyę Leybacha, Księżycową sonatę i „Stabat Mater“ Rossiniego.
Ile czasu tak zeszło, nie pamiętam zupełnie.
Zatopiony w tej powodzi tonów, owładnięty całkowicie ich czarem, o niczem nie myślałem: czułem tylko. Nie tylko Zosia grała — grała cała dusza moja. Myśli, jeśli to myślami nazwać można, były tylko oddzielnymi tonami jakiejś jednej przecudnej symfonii, w której rozpływałem się cały. Słów tam nie było zupełnie, nawet pragnień lub wrażeń. Unosiły mię gdzieś — fale to wyżej, to niżej, i dusza moja na skrzydłach tonów płynęła gdzieś w nieskończone przestworza, bez celu... w zachwycie... Zemdlałem.
Ocucony, nie chciałem opuszczać fotelu. Na moje natarczywe prośby Zosia znów grać zaczęła. Ale czar pierwszy już prysnął. Słuchałem jeszcze chciwie, ale
Strona:Ignacy Dąbrowski - Śmierć.djvu/264
Ta strona została uwierzytelniona.