Jękliwe tony fortepianu akompaniowały mym myślom.
Znów śmierć stanęła przede mną; ale już nie ta przerażająca, straszna, — tylko kojąca i upragniona. Nie bałem się jej. Gdyby mi w owej chwili ofiarowywano życie, możebym go się był wyrzekł właśnie dla tej śmierci, uciszającej wszystkie bóle i trwogi tego świata.
Tylko było mi smutno, niewypowiedzianie smutno.
Coś mi piersi gniotło i nawet jęknąć nie pozwalało. Wreszcie oklepana melodya sentymentalnej piosenki „O! gwiazdeczko, coś błyszczała“ wycisnęła mi łzy z oczu. To mi matka zawsze śpiewała...
Nie łkałem, nie płakałem nawet. Łzy mi same po twarzy spływały, jakieś wielkie... gorące...
Wszyscy uklękli wkoło mnie, całując mi ręce.
Czułem, że to ostatnie z nimi pożegnanie...
Prosiłem ich o przebaczenie za wszystko, pocieszałem, wskazując na Stacha, jako mego następcę w ich sercu... Oni
Strona:Ignacy Dąbrowski - Śmierć.djvu/266
Ta strona została uwierzytelniona.