nikogo nie mogę mieć o to pretensyi, wywołuje już we mnie to wzburzenie. Szukam zaczepki i heca gotowa. Stach ogromnie zagniewany; ja się uspokajam wkońcu, ale najczęściej za późno, kiedym mu już porządnie dojechał. Kładziemy się spać, nie mówiąc sobie dobranoc. Rano Stach już żałuje swojej porywczości i szuka zaczepki do pojednania; tu znowu ja mam do niego pretensyę, że się mógł na mnie gniewać. Znów schodzi wieczór w milczeniu. Ale już na trzeci dzień strasznie nam jakoś głupio się robi. Ja nie zacznę nigdy pierwszy, Stach wie o tem i dlatego z góry już obmyśla sposoby pojednania. Ja już go znam tak dobrze, tak potrafiłem wystudyować tę niebogatą zresztą w objawach naturę, że z miny jego, z gestów, domyślam się, czego chce, lub co ma powiedzieć.
Chodzi zwykle w takich razach z kwadrans po pokoju, paląc papierosa, spoglądając z boku na mnie, jakby się prosząc, żebym się domyślił jego zamiarów i ułatwił zadanie.
Ale ja udaję, że nic nie widzę. Wtedy on podchodzi, bierze mnie rękoma
Strona:Ignacy Dąbrowski - Śmierć.djvu/52
Ta strona została uwierzytelniona.