Strona:Ignacy Dąbrowski - Śmierć.djvu/83

Ta strona została przepisana.

tem nicowałem życie, aż w końcu i świat wszystek poruszyć chciałbym z posad. To szybko idzie. Ani się opatrzysz, jak gruzy polecą.
Zdejmować czapkę przed kościołem? Po co? na co? Wszakże Bóg jest wszędzie.
Nic nad to naturalniejszego. No — i nie zdejmowałem czapki.
Pacierz mówić? modlić się? Wszakże Bóg wie najtajniejsze myśli nasze. Myślą, czynami modlić się trzeba, nie słowy i biciem się w piersi.
Prawda! — nie modliłem się już więcej
Pościć? chodzić do kościoła? do spowiedzi? Ależ głupstwo! Nikt prawdziwie intelligentny, a w dodatku mężczyzna, tego nie robi.
I to poszło.
Liść za liściem, gałązka za gałązką, konar za konarem, opadało wszystko z tego drzewa, wyrosłego na gruncie dzieciństwa, hodowanego kołysankami matki i bajkami nianiek.
Opadło wszystko, jakby wichrem zwiał.
Pozostały jeszcze dogmaty. I na nie przyszła kolej, chociaż później znacznie.