Strona:Ignacy Dąbrowski - Śmierć.djvu/86

Ta strona została przepisana.

demną, ciągle gdzieś ulatywała w przestrzenie. Majaczyłem i zasypiałem. Myślałem chwilami o innych ludziach, choćby o uczniach moich, i ciągle się z nimi zestawiałem.
— Ot, oni szczęśliwi. O każdym z nich ktoś pamięta, troszczy się, opiekuje, a ja tylko między nimi jestem sam jeden, jak palec, rzucony w świat, na walki i gorycze. Nikt się mną nie interesuje, nikt ręki pomocnej nie poda, muszę sam jeden, o własnych siłach, dobijać się chleba kawałka i jeszcze innym dopomódz. I to sam, sam jeden, bez ręki bratniej, bez niczyjego serca, bez...
Tak sobie myślałem.
Brzask już był na niebie, wschodni skrawek horyzontu zaróżowił się i ział światłością. Cały świat zabarwił się błękitem i tonął w ogólnym oceanie dziwnej błogości nieba.
Zgasiłem światło.
Cały pokój zaczął nasiąkać tą atmosferą niebieską, jaka wszechświat zatapiała.Czułem niebo dokoła. Błękit wszechoceanu zaczął mi się wdzierać w mózg, w du-