Strona:Ignacy Dąbrowski - Śmierć.djvu/88

Ta strona została uwierzytelniona.

pełne walk i trudów. Niechaj wejrzy Swem okiem i obaczy, że mi jest źle na świecie.
Samotny, opuszczony, borykam się wśród ludzi i nie dobrze mi, chłodno, i ciężko... nieraz nad siły ciężko...
Egzamin! Zanadto mi on ciężył na duszy, żeby mi teraz nie przyszedł na myśl. Tak — błagałem Boga, żeby mi dla Swej wszechmocności dopomógł, zezwolił, rozkazał...
Prosiłem jak dziecko małe, które się modli do Bozi o ulubiony przysmaczek lub zdrowie lalki. Wróciła mi cała prostota i wiara dziecinności.
Szlochałem i zawodziłem.
Wreszcie uląkłem się ogromu mych żądań. Już nie o szczęście błagałem, nie o usunięcie cierni życia przedemną, nie o chleb powszedni, tylko o to fatalne jutro, o które życie moje miało się tak zahaczyć.
Słońce już weszło zupełnie i dzień był wielki, a jam się modlił jeszcze, i błagał Boga.
Wreszcie znużony, w płaczu, zasnąłem, z głową zwieszoną na parapet okna, na kolanach...