Gdy przeszło dni dwanaście, nieśmiertelne bogi, 489
W niedostępne Olimpu wracaią się progi:
Jowisz przodkuie wszystkim do górnéy stolicy.
Tetys pomna synowi danéy obietnicy,
Zostawia oyca, rzuca niezgłębione morze,
I do nieba o rannéy dostaie się porze.
Saturnid, który grzmiące pioruny zapala,
Na wierzchołku Olimpu, był od bogów zdala.
Siada przed nim bogini z pokorną postawą,
Ręką lewą kolana, brodę ściska prawą,[1]
I rzecze: „Bogów oycze, ieślim kiedy ciebie,
Lub uczynkiem, lub słowem ratowała w niebie,
Skłoń ucho na me prośby, pamiętny przysługi:
Day cześć synowi memu, gdyś wiek dał nie długi.
Widzisz, iako nad ciężką obelgą łzy roni.
Wydarł mu gwałtem Atryd owoc dzielnéy dłoni:
Ale ty go przynaymniéy uczciy mądry boże,
Niech ręka twoia w bitwach Troiany wspomoże:
Niech góruią nad Greki, odnoszą zwycięstwa,
Aż póki ci nie uczczą mego syna męztwa.„
Nic na to chmurowładca Jowisz nie odpowie,
Milcząc, wieczne wyroki waży w swoiéy głowie:
Tetys iak go uięła, tak się kolan trzyma,
I tak z rozrzewnionemi powtarza oczyma:
„Odmów mi, albo przyzwól i zaręcz wyraźnie:
Czyż iakie na Jowisza padaią boiaźnie?
- ↑ Taki był zwyczay witania i proszenia u dawnych. Widać to w Xiędze II. królów, w rozdz: 20. w. 9. Joab udaiąc, że wita Amazę, wziął go za brodę.