Strona:Iliada.djvu/251

Ta strona została przepisana.

Tak im z murów Pergamskich mówił bóg straszliwy;        517
Lecz z drugiéy strony Pallas zagrzewa Achiwy,
Gdzie tylko osłabione w nich męztwo postrzegą.
Wtedy okrutnym Dyor wyrokiem polega:
Wódz z Enu, syn Jmbraza, co Trakom przywodził,
Pirus go w nogę ostrym kamieniem ugodził.
Trzasła kość, pękły żyły od okrutnéy skały:
Chyli się, pada na wznak bohatyr omdlały,
I ledwie oddychaiąc, swym ręce podaie:
Lecz Pirus co go ranił, nagle nad nim staie,
Pcha spisą, rana wnętrze wypuszcza szeroka:
Skonał, iuż biedny więcéy nie otworzy oka.
Wtedy na Pira mężny Toas oszczep rzuca,
Przedziurawiwszy piersi, wbił się pocisk w płuca:
Przyskoczył i wyciągnął: zaraz mieczem błysnął,
Utopił go we wnętrzu, i duszę wycisnął.
Lecz próżno na odarcie iego zbroi dyszy,
Znalazł odpór od śmiałych wodza towarzyszy:
Trakowie, co na wierzchu głowy wznoszą włosy,
Grożącemi zwycięzcę obskoczyli ciosy:[1]
Więc choć bił się odważnie, nacierał zażarcie,
Cofnąć się musiał, równe znalazłszy odparcie.
Tak wodze, ten Epeiów, ten Trackiéy młodzieży,
Obok padli, a przy nich mnóztwo innych leży,
Gdyby kto po tém krwawym przeszedł boiowisku,
Nie lękaiąc się razów gęstego pocisku,

  1. Może bydź, że Trakowie z włosów robili czuby, iak dawni Germanowie, i dzicy ludzie w Ameryce. Zwyczay ten i w polerownych narodach, osobliwie między młodzieżą, zjawiać się poczyna.