Strona:Iliada3.djvu/230

Ta strona została przepisana.

A tymczasem bogini przypadłszy z wysoka,
Twarz Antenorowego syna Laodoka
Bierze na się, i między wmiesza się Troiany:
Do Pandara przychodzi, tam gdzie zaufany
Wśród swych żwawych stal półków; w męzką przemieniona
Postać, mówi do niego: „Synu Lykaona!
Chceszże bydź od Troianów pysznemi wsławiony
Znaki zwycięztwa, i bydź przytém wyniesiony
Od Parysa w honory? bydź zbogacon w dary?
Łucznemu bogu ślubuy Febowi ofiary;
Tudzież strzałą, bystremi któréy pióry lata
Śmierć niechybna, sprzątnąwszy Menelaa z świata,
Spraw w naszych oczach, ogniem spłonąwszy, ażeby
Na swym stosie, w popiołach smutne miał pogrzeby.„
Nieuważny Pandarus uwierzywszy szczerze
Chytréy radzie bogini, wskok za łuk się bierze;
Który szczęście z zdobyczy ielenia mu dało,
Zszedłszy go niegdyś wśród skał, woienniczą strzałą
Trafił był, i na téyże położył opoce:
Rozłożyste mu ze łba niezmiernie wysoce
Pięły się w niebo rogi, popiętrzone w sęki,
Na łuk od rzemieślniczéy przerobione ręki.
Pandar ten łuk natęża, pod cieniem puklerzy,
Od swoich zasloniony własnychże żołnierzy,
I kładzie go na ziemi. Zaczém swóy otwiera
Kołczan, z którego bystréy gdy strzały dobiera,