— Przepraszam! — zawołał Łuszyn, — miał już koło czterdziestki.
— Koło czterdziestki — powtórzyła Zeneida, rzuciwszy na niego szybkie spojrzenie.
Wcześniéj rozeszliśmy się dzisiaj i wkrótce powróciłem do domu.
— Pokochała! — szeptałem mimowolnie. — Pokochała. Ale kogo?
Czas płynął. Zeneida stawała się coraz dziwniejszą, coraz mniéj zrozumiałą. Raz, wszedłszy do nich, zastałem ją siedzącą na krzesełku, z głową opartą o twardy kant stołu. Wyprostowała się szybko, twarz miała zalaną łzami.
— A, to pan! — rzekła z jakimś okrutnym uśmiechem. — Chodźno tu, do mnie.
Zbliżyłem się i przyklęknąłem u nóg jéj prawie bezwiednie, ona położyła mi rękę na głowie i, nagle uchwyciwszy mię za włosy, zaczęła kręcić je mocno.
— Boli — szepnąłem cicho.
— Boli? A mnie nie boli? nie boli? — powtarzała z dziwném okrucieństwem, nie przerywając téj szczególnéj zabawy.
— Ach! — zawołała nagle, spostrzegając, że wyrwała mi promień włosów. — Co ja zrobiłam!... Biedny ms. Waldemar!
Ostrożnie ułożyła na dłoni wydarte mi włosy, potém zwinęła je w kółko na palcu.
— Włożę je do medalionu i będę nosiła, — rzekła, a łzy zaświeciły jéj w oczach. — To pana może pocieszy choć trochę, a teraz odejdź.