— Pocieszyć? — powtórzyła. — To pana pociesza? Ooo! rycerzu!
— A pan, ms. Waldemar, pojechałbyś z nami?
— Nie lubię jeździć w liczném towarzystwie, — odparłem, nie podnosząc oczu.
— Przekładasz pan „tête-á-tête? Słusznie. Wolnemu wola, zbawionemu raj, — dodała po namyśle z westchnieniem.
— Pamiętajże pan, — zwróciła się znów do huzara, — koń mi potrzebny na jutro.
— Tak, a pieniądze zkąd weźmiesz? — wtrąciła księżna.
Zeneida brwi zsunęła.
— Nie proszę o nie, — odparła. — Białouzorow mi pożyczy.
— Pożyczy, pożyczy, — powtarzała stara niechętnie. — Duniasza! — krzyknęła nagle swoim cienkim, przeraźliwym głosem.
— „Maman,“ kupiłam przecież dzwonek, — zauważyła Zeneida.
— Duniasza! — głośniéj powtórzyła stara.
Białouzorow zaczął się żegnać; wyszedłem z nim razem. Zeneida nas nie zatrzymywała.
Nazajutrz wstałem rano, w ogrodzie uciąłem sobie laskę i poszedłem za rogatki.
Pójdę, myślałem z rezygnacyą, może zapomnę o swojém zmartwieniu.
Dzień był prześliczny, słoneczny, a nie gorący; chłodny wietrzyk igrał wesoło po zielonéj trawie, szumiał zlekka w młodych gałązkach, jakby się bawiąc, poruszając wszystko, a nie zakłócając spokoju w naturze.