Długo błąkałem się po lesie i zielonych wzgórzach, poddając się chętnie zewnętrznym wrażeniom i znajdując w tém istotnie pewny wypoczynek. Nie przestałem być nieszczęśliwym, lecz wyszedłem z domu zgnębiony i upadły na duchu; a tutaj — młodość, pogoda, świeże powietrze, ruch, przyjemny wypoczynek na miękkiéj, wysokiéj trawie, gdzie leżałem długo, wpatrując się w błękit przez zieloną gęstwinę drżących liści; wszystko to ukołysało mię dziwnie, rozmarzyło, rozpieściło, i powróciłem do rozkosznych wspomnień jéj słów, głęboko przechowanych w sercu, jéj słodkich pocałunków, spojrzeń... Z radością powtarzałem sobie, że i ona musi oddać mi sprawiedliwość, ocenić moję stanowczość, moje bohaterstwo... Inni dla niéj lepsi, niech sobie! Wie ona, że tylko w słowach, a ja w czynie, w czynie. I czego jeszcze mógłbym dla niéj dokazać!
Zbudzona wyobraźnia poniosła mię znów daleko. Zacząłem tworzyć obrazy, obmyślać niebezpieczeństwa, wyrywałem ją z rąk wrogów, cały krwią oblany, uprowadzałem z więzienia i u nóg jéj umierałem. Przypomniał mi się obraz, wiszący w naszym salonie; Matylda porwana przez Malek—Adela, i zaraz zajął mię dzięcioł, stukający w pień brzozy i oglądający się ostrożnie, z widocznym niepokojem to na prawo, to na lewo, jak muzykant z po za basetli.
Potém zacząłem śpiewać „Nie białe śniegi“ i znany wówczas romans „Czekam na ciebie, gdy zefir swawolny,“ następnie deklamowałem przemowę Jermaka do gwiazd z tragedyi Chomiakowa, a wreszcie sam próbowałem stworzyć coś tkliwego, i nawet ułożyłem wiersz, którym miała się kończyć każda strofka poematu:
O Zeneido, Zeneido!
Ale na tém się skończyło.
Tymczasem nadszedł czas obiadu i trzeba było powracać.
Zwolna spuściłem się ze wzgórza w dolinę i zacząłem iść ścieżką piaszczystą, która prowadziła do miasta. Głuchy tętent