koni rozległ się po za mną. Obejrzałem się i zdjąłem czapkę mimowolnie, spostrzegłszy ojca i Zeneidę, jadących obok siebie. Ojciec coś do niéj mówił, pochyliwszy się naprzód, wsparty ręką o szyję konia. Uśmiechał się. Ona słuchała w milczeniu, z wyrazem twarzy surowym, spuszczonemi oczyma i zaciętemi usty.
W pierwszéj chwili widziałem ich tylko we dwoje, jadących stępa, ale zaraz na skręcie ukazał się za nimi Białouzorow w swoim huzarskim mundurze, na spienionym wronym koniu. Dzielny rumak potrząsał głową, wspinał się, wierzgał i wykręcał, a jeździec trzymał go krótko, lecz bódł ostrogami.
Usunąłem się na bok.
Ojciec mię spostrzegł, wyprostował się spokojnie, ściągnął lejce. Zeneida spojrzała na niego i oboje popędzili naprzód. Białouzorow pędził także, głośno brzęcząc szablą.
Czewony, jak rak, — pomyślałem, kiedy przebiegał koło mnie, — ale ona!.. Dlaczego taka blada?... Jeździła konno całe rano — i taka blada!...
Przyśpieszyłem kroku i zdążyłem na obiad. Ojciec już przebrany, odświeżony, siedział koło matki i czytał jéj dźwięcznym i spokojnym głosem feljeton z „Journal des Débats,“ lecz matka słuchała z roztargnieniem, i spostrzegłszy mię, zaraz spytała, gdzie się włóczyłem dzień cały, dodając, że nie lubi, kiedy chodzę Bóg wie z kim, Bóg wie gdzie i Bóg wie po co.
Chciałem odpowiedziéć, że spacerowałem sam jeden, ale spojrzałem na ojca i zamilkłem, nie wiem dlaczego.