jącą tyczkę. Czy długo stałem, nie wiem, — w tém coś mi się przywidziało: jakaś postać kobieca przemknęła o kilka kroków... Wstrzymując oddech, z natężeniem, wpatrywałem się w ciemność. Co to? Jakieś kroki? Czy moje serce uderza tak mocno?
— Kto tu? — szepnąłem niewyraźnie. — Co to? Śmiech tłumiony?... Czy szelest liści? Czy westchnienie tak blizkie? Strach mię ogarnął.
— Kto tu? — powtórzyłem ciszéj.
Lekki wietrzyk przemknął koło mnie, ognista wstęga błysnęła na ciemném sklepieniu: to gwiazda spadła...
Zeneido! chciałem zawołać, lecz usta nie poruszyły się wcale, wyrazy zastygły na nich.
Dokoła było znów cicho, tak cicho, jak bywa czasem pośród ciemnéj nocy, kiedy wiatr nawet się zdrzemie... Cisza, mrok i milczenie; „kowale“ nawet przestały kuć w drzewa, tylko okno zabrzęczało gdzieś zcicha.
Postałem jeszcze trochę i powróciłem do domu, do pustego pokoju i zimnego łóżka. Byłem tak dziwnie wzruszony, jakbym sam wrócił ze schadzki, jak gdybym zawiedziony przeszedł koło szczęścia i nie spostrzegł go w ciemności.
Nazajutrz mimochodem tylko widziałem Zeneidę: wyjeżdżała z księżną dorożką, ale spotkałem Łuszyna, który ledwie raczył odpowiedziéć na mój ukłon, i Malewskiego.
Piękny hrabicz uśmiechnął się słodko i powitał mię, jak stary przyjaciel. Ze wszystkich gości oficynki on jeden wkręcił się do nas i umiał przypodobać się matce, która go polubiła. Za