Za wczasu już obmyśliłem miejsce, gdzie miałem zamiar czatować. Na samym końcu ogrodu, tam, gdzie płot, oddzielający część naszę od „Zasiekinych,“ opierał się o wspólną ścianę, stała samotna sosna. Przez jéj zwieszające się, nizkie gałęzie można było bezpiecznie patrzéć w ogród sąsiadek i widziéć tak daleko, jak pozwalał mrok nocy. Koło téj saméj sosny zauważyłem od dawna tajemniczą, wydeptaną dróżkę, która świadczyła, że w tém miejscu często przełażono przez płot graniczny, i prowadziła do altanki z gęstych akacyowych krzaków.
Stanąłem tutaj pod sosną i przytulony do pnia, zaczaiłem się, nasłuchując bacznie.
Noc była tak spokojna i cicha, jak wczoraj, lecz nie tak czarna i ciężka. Lekkie obłoki przesuwały się po niebie, nie zasłaniając blasku gwiazd płynących w ciemnéj, nieskończonéj przestrzeni. W przezroczystém powietrzu kontury drzew, krzaków, nawet wyższych roślin rysowały się wyraźnie.
Pierwsze chwile wyczekiwania były męczące i przykre, prawie straszne. Byłem zdecydowany na wszystko i rozważałem tylko, jak postąpić? Czy zawołać: „Stój! dokąd idziesz? Wyznaj — lub śmierć!“...
Czy uderzyć od razu?
Każdy dźwięk, każdy szmer i szelest wydawały mi się podejrzane i pełne ukrytego znaczenia... Czekałem w pogotowiu... pochylony naprzód...
Lecz upłynęło pół godziny, godzina, i wzburzenie moje uspokajało się zwolna. Krew stygła, cichła, — przekonanie, że popełniam niedorzeczność, jestem śmieszny, że Malewski zakpił sobie ze mnie, coraz wyraźniéj i śmieléj budzić się zaczęło w méj duszy. Porzuciłem swoję kryjówkę i obszedłem cały ogród. Jakby umyślnie wszędzie było cicho: żadnego szmeru, najmniejszego szelestu, spokój wszędzie, pies nawet spał u fórtki, zwinąwszy się w kłębek.
Wdrapałem się na ruiny staréj oranżeryi i spojrzałem na
Strona:Iwan Turgieniew-Pierwsza miłość.djvu/67
Ta strona została uwierzytelniona.