Lecz w kilka godzin potém, przed wieczorem, jakże gorzko i rozpacznie płakał ten biedny Otello w samotnym kącie ogrodu. Skryłem się tam, aby odpocząć, zebrać rozpierzchłe myśli, zdać sobie jakąś sprawę z dręczących uczuć i wrażeń. Nie wiem, jakim sposobem, znalazła mię tu Zeneida i spytała o przyczynę smutku. Za całą odpowiedź wybuchnąłem płaczem tak namiętnym i gwałtownym, że się przestraszyła.
— Co to? Co ci jest, Włodziu? — dopytywała słodko, a widząc, że nie odpowiadam, pocałowała mię w mokry policzek.
Lecz odwróciłem się od niéj i załkałem głośno.
— Wiem wszystko! — zawołałem, szlochając. — Po co bawiłaś się ze mną? Co ci po mojéj miłości!
— Zawiniłam, Włodziu, — odparła smutnie i poważnie. — Zawiniłam bardzo, — dodała, splatając ręce z wyrazem tłumionego żalu. — Tyle we mnie złego, tyle win i grzechu!... Ale teraz nie igram z tobą, nie bawię się, — ja cię kocham, nie wiesz nawet dlaczego... Ale cóż ty wiesz?
Cóż jéj mogłem powiedziéć?... Stała przede mną i patrzyła na mnie, i należałem do niéj znowu cały, byłem jéj rzeczą, własnością, skoro na mnie spojrzała...
W kwandrans potém ścigałem się z nią i z kadetem, śmiałem się, chociaż z pod nabrzękłych powiek padały łzy jeszcze czasem. Na szyi zamiast krawata miałem wstążeczkę Zeneidy, i krzyknąłem głośno z radości, kiedy udało mi się pochwycić ją wpół w gonitwie.
Robiła ze mną, co chciała, ta czarodziejka.