biurkiem, na którém pojawiły się znowu książki i kajety. — To miłość! Zdaje się, niepodobna znieść takiéj zniewagi, choćby z najdroższéj ręki! — A jednak — widać, że można, jeśli się kocha... To miłość; a ja myślałem... wyobrażałem sobie...
Dojrzałem bardzo w ciągu ostatniego miesiąca, i cała miłość moja, ze wszystkiemi zachwytami i mękami, wydała mi się nagle czémś maleńkiém, nędzném, dziecinném w porównaniu z tém niepojętém, co przeczuwałem zaledwie, i czego się lękałem prawie, jak twarzy nowéj, pięknéj, ale groźnéj, ukazującéj się w mroku...
Dziwny sen miałem téj nocy: Wchodziłem do nizkiego, ciemnego pokoju... ojciec tupał nogami ze szpicrutą w ręce, w kącie tuliła się Zeneida z krwawą pręgą na czole... a po za nimi w ciemności unosił się zakrwawiony, blady Białouzorow, i groził ojcu białemi wargami.
W parę miesięcy potém wstąpiłem do uniwersytetu, a wpół roku umarł ojciec, wskutek apoplektycznego ataku. Było to już w Petersburgu, dokąd przenieśliśmy się właśnie na stały pobyt.
Na kilka dni przed śmiercią otrzymał list z Moskwy, który był dla niego przyczyną gwałtownego wzruszenia... Udał się do pokoju matki i prosił ją o coś; mówiono nawet, że płakał, on, mój ojciec!... W dniu śmierci zaczął pisać list do mnie po francuzku:
„Synu mój, strzeż się miłości. Uciekaj od tego szczęścia, od téj trucizny“...
Wkrótce potém matka wysłała do Moskwy znaczną kwotę.