Człowiek ów, zagładzie przeznaczony, niewiadomo czy zdawał sobie sprawę z położenia swego. Wprawdzie od czasu do czasu widać było nad odmętem rozczochraną głowę jego, ale nie można było odgadnąć, czy otwarte usta wołały o pomoc, czy też pragnęły tchu zaczerpnąć do skołatanej piersi. Niekiedy podnosił nad powierzchnię tężejące już ramiona — byłże to bluźnierczy wyzew czy modlitwa pełna skruchy? Któż to wie?
Widok ów wstrząsnął patrzącym. Zamiast uchwycić za wiosło i silnem uderzeniem zwrócić łódkę ku tonącemu, załamał ręce w niepewności i żalu:
— Panie! — zakrzyknął — Ulituj się! Twoja łaska tu jedynie zdziałać coś może!
Jezus wstał z dziwnym wobec tej grozy spokojem i wzniósł dłonie nad wodą. I w tejże chwili łódka, jakby orlich skrzydeł dostała, pomknęła chyżo do roztoczy, która przez ten czas wygładziła się i wyrównała. W okamgnieniu zatrzymano się koło nieszczęśliwego. Szymon uchwycił go wpół i wciągnął na dno łódki. Człowiek ów ocalony nie był to mieszkaniec tych okolic, bo nietylko, że nie był znany żadnemu z wioślarzy, ale i same rysy twarzy jego, acz błotem i szuwarem zwalanej, świadczyły, że to przybysz z Egiptu. Potwierdzało ten domysł
Strona:Józef Birkenmajer - Łzy Chrystusowe.djvu/36
Ta strona została przepisana.
— 34 —