Noc była ciemna i burzliwa. Na czarnym stropie niebios nie widniała ni jedna gwiazdka, jeno przewłóczyły się obłoki ponure, brzemieniem swem grożące ziemi. Mrok panujący wszędy, zgęszczały jeszcze strugi rzęsistego deszczu, spływającego nawałą na przerażony bór — ulewa szemrała wśród konarów, następnie zaś z pluskiem upadała na ziemię rozpryskując się i tworząc grząskie kałuże. Jękliwy zgiełk jej pomnażała w dwójnasób tłuszcza wichrów, targających gałęzie drzew i rozmiatających sterty uwiędłego łoniej liścia; gdzieniegdzie pod ich naporem kruszyły się pnie nadpróchniałe, waląc się z łomotem na ziemię.
Zaprawdę była to niedogodna noc do podróży. Pątnik, któryby się w drogę wybrał, niechybnie lękać się musiał okropności burzy, a mimo śmiałości nie zdołałby przebrnąć kniei, gdzie droga, po większej części zalana wodą lub zawalona łomem, trudna była do odszukania w nieprzeniknionej ciemności. Za jedyny drogowskaz służyć bowiem mogły chyba jaskrawe błyskawice, przeszywające od czasu do czasu
Strona:Józef Birkenmajer - Łzy Chrystusowe.djvu/57
Ta strona została przepisana.