tę gęstwę, by w okamgnieniu w jeszcze czarniejszej świat pogrążyć pomroce.
Jacyż to śmiałkowie nie trwożą się rozdzierać tę zasłonę nocy, jaką Bóg okrył świat cały? Czy to wojownicy, co po tysiąckroć stając oko w oko w zapasy ze śmiercią, nie znają, co strach i trwoga? Czy może kupcy, których dziś jakieś naglące sprawy pieniężne przymusiły nawet życie własne narażać dla pozyskania upragnionego zarobku? Czy też olbrzymy, puszcz tych odwiecznych mieszkańce, ze snu ocknięci, zuchwałą swą postawą odegnać usiłują napastnika — ogromnego upiora wichury?
Nie!... Przypatrzmy się im, bo oto ognista strzała gromu, zarysowawszy ścianę mroczni, rozjaśniła smugę prześwietli leśnej, po której posuwają się podróżni. Troje ich było: starzec zgrzybiały za uzdzienicę wiódł osiołka, na grzbiecie zaś tego wierzchowca siedziała młoda kobieta, tuląca do piersi nieletnie pacholę — uśpione.
Szczęśliwy wieku młodzieńczy! Tylko ty posiadasz ów skarb nieoceniony i nieprzepłacony — sen cichy, niezakłócony, spokojny! Nad tobą zawisło tyle niebezpieczeństw, ale ty nie zdajesz sobie sprawy nawet z tego. Śnisz i uśmiechasz się przez sen...
Strona:Józef Birkenmajer - Łzy Chrystusowe.djvu/58
Ta strona została przepisana.
— 56 —