O ile jednak dziecię nie przejmowało się tem, co je otaczało, inne były wszelakoż myśli starca. Ten uświadamiał sobie całą grozę położenia i na twarzy jego przebijał się niepokój.
— Marjo! — rzekł nakoniec. — Nie masz-li i ty tego przekonania, żeśmy pobłądzili? Albowiem napróżno szukam drogi naszej, i dopatrzeć się jej nie mogę. Uchowaj Boże, byśmy odnaleźć jej nie mieli. Czeka nas wtedy nowa udręka, kto wie... nawet może zguba. Boję się nie tyle o nas, ile o dziecię nasze, aby snać nie spotkała go przygoda. Ono takie wątłe, zasię noc dżdżysta i chłodna, a podróż utrudziła je niewątpliwie.
— Nie, Józefie! — odparła młodociana kobieta — obaw twoich nie podzielam. Żebyś wiedział, jak spokojnie śpi syn mój, jakby zgoła nie słyszał ryku zawiei i plusku wody. Na piersi złożył mi główkę... musi mieć sny błogie. Zaiste nie grozi nam niebezpieczeństwo, skoro on tak spokojny... Aż się lękam go budzić.... A możeby i zbudzić? Onby pewno wskazał nam drogę w odludnem pustkowiu.
Lecz starzec, wytężywszy wzrok, zawołał radośnie:
— Nie, nie budź! Zdaje się, że spostrzegam światło... Pośpieszmy!... Tam się przytulim.
Strona:Józef Birkenmajer - Łzy Chrystusowe.djvu/59
Ta strona została przepisana.
— 57 —