swej, aby go nie raziła jaskrawość ognia. Potem zasię, grzejąc się przy płomieniu, wiedli z sobą cichą pogawędkę, podczas gdy gospodyni krzątała się koło wieczerzy; od czasu do czasu poruszała nogą kołyskę, w której spało małe niemowlę. Wzrok jej wyrażał żal i niepokój.
Naraz, gdy dłuższy czas nikt nie zwracał uwagi na kołyskę, ozwał się z niej płacz niemowlęcy, dźwięczący skargą i niejako bolesnym wyrzutem, niby przyzywając matkę, która była wyszła za dźwierze. Kwilenie to stawało się coraz żałośliwsze i przejmujące do szpiku kości. Nie mogąc widocznie bez współczucia słuchać tego narzekania, rzuciła się ku kołysce Marja, by utulić dziecię obcej kobiety. W tejże jednak chwili weszła do izby matka niemowlęcia i zagrodziła jej drogę.
— Nie bierz go na ręce! — zawołała — syn mój trędowaty!...
Zaskoczona słowy temi, Marja stanęła w osłupieniu. Krzyk kobiety zbudził jednak i syna Marji — i ten wyciągnął ręce ku matce. Wzięła go na ramiona i przytuliła dobrotliwie do piersi. On wszakże począł się wyrywać z jej objęć ku kołysce swego płaczącego rówieśnika. Pomimo wzbraniania się gospodyni, Marja przyniosła dziecię swe do kolebki trędowatego dziecięcia.
Strona:Józef Birkenmajer - Łzy Chrystusowe.djvu/61
Ta strona została przepisana.
— 59 —