Strona:Józef Birkenmajer - Łzy Chrystusowe.djvu/63

Ta strona została przepisana.
—   61   —

— Wiem-ci ja, co boleść matczyna, — mówiła — sama chronić muszę dziecię swoje przed srogością burzy i sroższą od niej złością ludzką. Patrz, Jezu — (zwróciła się do syna) — ta kobieta, co nam tu udzieliła schronienia i gościny, matką jest, jako ja, a syn jej nawiedzon jest chorobą straszną. Okaż mu litość swoją... Ty, który matkę i świat cały darzysz miłością.
Jezus podniósł ręce nad głową trędowatego, niby błogosławił, a potem pocałował w sam środek ropiącego się czoła.
I — o dziwo! — wrzodami pokryte ciało dziecka wypiękniało nagle; twarz, trupim wyglądem dotąd odstraszająca, nabrała rumieńców i pełności; członki, dotąd nieruchome i powykręcane, ożywiły się, odzyskując dawną gibkość; w miejsce rzewnego kwilenia rozległ się śmiech i szczebiot radosny. Zdało się, że w okamgnieniu wiosna zastąpiła surową zimę, rozkwitła różami, rozdzwoniła się śpiewem ptaszęcym. Cała chata napełniła się weselem.
Właścicielka chaty padła do stóp przybyszom:
— Witajcie! niebios zesłańcy! — wykrzyknęła w uniesieniu — oto wszystko, cokolwiek posiadam, oddaję na wasze usługi. Zaprawdę, niegodna jest chata moja, by w nią wstąpili tacy goście. Jestto bowiem przybytek zbrodni i prze-