Strona:Józef Birkenmajer - Łzy Chrystusowe.djvu/65

Ta strona została przepisana.
—   63   —

dniów, to na uśmiechające się dziecię. Nakoniec począł bić się w piersi i wołać:
— Tak! jam człowiek grzeszny i wiele win cięży na mnie! Ściany mej siedziby ozdobione są dobytkiem ludzi sprawiedliwych, ograbionych przeze mnie i krwawo zgładzonych! Bóg dawno powinien był mnie nawiedzić swą pomstą, a tym czasem!... mój syn!... i ja nieszczęsny!...
I tarzał się u stóp Boskiego Nawiedziciela spokorniały, kający się przestępca. Jękom jego wtórowała wichura, zawodząca przeraźliwie po rozłogach.
Stopniowo na dworze poczęła się uspokajać nawałnica, a w sercu człowieka począł się rodzić spokój, nieznany mu dotychczas...
Przez szczeliny chaty wkradł się złoty dzień. Rozproszyła się noc, cudowna noc przebaczenia...
Przybysze pojechali w dalszą drogę i więcej już słychu nie było o nadziemsich zjawieńcach...
Od tego dnia upłynęło lat trzydzieści.
Nawrócony zbrodniarz i jego żona zmarli przez ten czas. Syn, pozostawiony bez ich opieki, wałęsał się po lasach, a popędliwością i chciwością złota wiedziony, poszedł w dawne ślady rodzica. Niebawem imię Dyzmy stało się postrachem całej okolicy i trwogą przejmowało przejezdnych. Nikt nie mógł się bezkarnie za-